niedziela, 11 grudnia 2011

bez tematu

Minionej nocy zmarł zastępca mojego szefa. Taki wice-szef. Alkoholik. W mijającym roku obchodził piędziesiąte urodziny. Na około, od lat, wszyscy udawali, że nie ma problemu. Nawet po tym jak odeszła od niego żona, która miała dość jego picia, awantur i rękoczynów. Przez lata, każdy unikał tematu jego alkoholizmu. Traktowali go wszyscy jak zło konieczne, ale nikomu nie przyszło do głowy spróbować mu pomóc. Ważniejsze od przymusu leczenia, wg innych, było tolerowanie go w pracy pijanego lub na kacu, lub w silnej delirce.

Na przełomi lata i jesieni wylądował w szpitalu. Diagnoza: cukrzyca. Cukrzyca od zbuntowanego organizmu była sygnałem, który zignorował on sam i jego otoczenie. Nie leczył się. Był przekonany, że to chwilowe załamanie formy. Nic więcej. Jednak było to znacznie więcej, skoro w niedzielny poranek policja znalazła go martwego w jego własnym mieszkaniu. Dlaczego policja? Zapewne sąsiedzi sami od siebie nie chcieli wchodzić do mieszkania, a wydawało im się, że jest za cicho, albo... może coś się stało, a może po prostu już nie odpowiadał na ich pukanie do drzwi...

O zmarłych nie mówi się źle, ale o zmarłych alkoholikach nie mówi się prawie wcale. Nie mówi się, bo alkoholizm to wstydliwa przypadłość, ciągle nie do końca postrzegana w ramach choroby. O ile rozumiem dlaczego tak jest w przypadku rodzin i bliskich alkoholika, o tyle... nie rozumiem innych. Alkoholizm to problem tabu. Jedno wielkie przemilczenie. Dlatego nie wolno o nim mówić, a może właśnie powinno się, a może właśnie trzeba, a może właśnie takie histori w końcu którymś potrząsnęłyby na tyle, by do świadomości jednego, czy drugiego, wdarł się choćby cień myśli, że może czas na podjęcie próby zmiany włąsnego życia... bo może się okazać, że będzie się następnym...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz